Czarnohora i nie tylko

Leżę. Rozglądam się raz w jedną raz w drugą stronę. Jest zimno, czuję wilgoć. Zaczynam myśleć o kurtce: przecież miała być nieprzemakalna!!! Badziewie. Wtedy uświadamiam sobie: wpadłem do strumienia, nic nie było w stanie uchronić mnie przed wodą. Aha, jeszcze Maciek Lejman. Maciek wróci, poszedł tylko ze swoim ekwipunkiem naprzód, przyjdzie po mój plecak i po mnie. Już lepiej. Próbuję wstać, okropny ból w prawym kolanie uniemożliwia mi to. Teraz już wiem wszystko. Jeden z wielu, zwykły, niczym nie wyróżniający się strumyk, szerokości ok. 3 metrów, wartki nurt. Jest niespecjalnie głęboki, wystające głazy, w połowie znajduje się zwalone drzewo, ale wszystko to zdradliwie śliskie wskutek padającego od trzech godzin deszczu. Maciek przechodzi bez problemu, ja mam już prawie całą drogę za sobą i nagle tracę drzewo pod nogami. Silny ból, czarne plamy przed oczami, ostatnim wysiłkiem, leżąc w wodzie rzucam się do tyłu, ktoś wyciąga mnie na brzeg, coś mówi. Po kwadransie dochodzę do siebie, uzgadniamy, że Maciek będzie podnosił plecaki i wracał po mnie. A to dopiero początek późnego popołudnia w górach ukraińskiej Czarnohory, pozostała część dnia również obfitować będzie w kilka atrakcji...

Jak do tego doszło?

Cofnijmy się o około 1,5 roku temu. Znam dobrze sporo ukraińskich studentów, mam kilku znajomych, którzy niejednokrotnie podróżowali w obszar Karpat Ukraińskich i nie tylko w ten rejon Ukrainy. Zaczynam dowiadywać się coraz więcej o górach leżących nie tak daleko, a jeszcze niezadeptanych przez turystów, cały czas jawiących się jako trochę dzikie, lokalizowanych w krainie zwanej Huculszczyzną. Słomiany zapał to pojawia się to znika przez ponad rok. Wreszcie wyrok zapada: maj 2003 roku albo nigdy. W podjęciu decyzji pomaga mi kolega z pracy, właśnie wspomniany Maciek, którego również pociąga perspektywa szalonego wypadu z namiotem w połowie maja. Postanawiamy tydzień czasu poświęcić na Ukrainę, drugi tydzień na Rumunię czyli: położone wysoko (ponad 2000 m n.p.m.) pasmo górskie Fogaras, zamek w Branie - Transylwania (dla turystów: siedziba Drakuli (Vlada Palownika), w rzeczywistości Vlad nigdy tam nie mieszkał), kilka miasteczek, które zachowały średniowieczne zabytki i wygląd (czy klimat również, nie wiemJ. Po szczęśliwym przebrnięciu przez kręty proces przyznawania urlopu stoimy przed faktem: JEDZIEMY!

11 maja o godzinie szóstej rano ruszamy pociągiem w stronę przejścia granicznego Hrebenne - Rawa Ruska. W Rawie czeka nas niespodzianka w postaci "marszrutki" do Lwowa - busa kursującego zarówno w obrębie danego miasta jak i na dalekobieżnych trasach. Marszrutki na głowę biją inne środki komunikacji pod względem szybkości przemieszczania się, jeśli chodzi o komfort jazdy, to hmmm, jak to ujął mój znajomy "nie ma możliwości by ktoś się nie zmieścił". Osobiście nie mam nic przeciwko, poza tym ludzie nie są wybitnie kłótliwi, wręcz przeciwnie – przez całą drogę panuje bardzo swojska, prawie rodzinna atmosfera. We Lwowie, przy pomniku Tarasa Szewczenki na Prospekcie Niezależności czeka Natalia, moja koleżanka, studentka Akademii Mystectwa
(odpowiednik Akademii Sztuk Pięknych). Docieramy do jej mieszkania na obrzeżach miasta (ach, jak gorąco i duszno we Lwowie, chyba będzie burza). Woda w tej dzielnicy dostępna jest od 6 do 9 rano oraz wieczorem w tych samych godzinach, więc wykorzystujemy szybko ten fakt, zmywając z siebie trud podróży. Jest już noc, gdy wracamy do Centrum pobuszować trochę po mieście. Lwów „by night” wygląda bardzo przyjemnie.

Poniedziałkowy poranek to zwiedzanie Wysokiego Zamku, później cerkiew ormiańska z XIV w., a dalej pomniki, cerkwie: prawosławne, grekokatolickie, rzymskokatolickie katolickie kościoły z kilku ostatnich wieków; jakże majestatycznie prezentują się te zabytki w świetle majowego słońca. I wreszcie STOP, pozostał ostatni punkt na dziś.

Cmentarz Łyczakowski, zaprojektowany pierwotnie na obszarze 40 ha wzgórz, praktycznie wbity w las i ogrodzony wysokim murem. Miejsce pochówku wielu znanych Polaków jak i Ukraińców, cmentarz Orląt Lwowskich. Wzrok przyciąga plac, gdzie spoczywają ludzie, którzy polegli w latach 1917 – 1920, m.in. podczas walk o Lwów i innych działaniach militarnych. Specjalnie oddzielone miejsce dla strony polskiej i ukraińskiej. Leżą obok siebie: „strilci”, „połkownyky”, szeregowcy, plutonowi, porucznicy; leżą: studenci, aptekarze, żołnierze zawodowi, adwokaci, piekarze. Leży trzech lotników amerykańskich z dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Gdy patrzę na to wszystko dopada mnie apatia i smutek przeogromny, nie tylko dlatego, że to cmentarz i że inne uczucia tu nie przystoją: wystarczyło spojrzeć na umieszczonego na wysokiej kolumnie anioła z mieczem w jednej i wawrzynem (?) w drugiej ręce, wzniesionymi ku niebu, na dole tablica upamiętniająca wszystkich, którzy oddali życie w czasie rodzenia się niepodległości Ukrainy. Po stronie polskiej rzędy przerażająco równych i jasnych nagrobków, jakby jeden był klonem drugiego - tu również tablica, upamiętniająca obrońców Lwowa i uczestników walk na tym terenie, którzy ponieśli śmierć w niespokojnym czasie początków tego wieku. A nad całością zawieszona w powietrzu cisza i spokój, tym razem wieczny. W swego rodzaju dziwny, przeraźliwie inny sposób wszystko to szalenie przygnębia i samoczynnie powoduje chęć przeczytania każdego nazwiska znajdującego się na mogile. Uzyskania jakiejkolwiek, nawet krótkiej informacji o człowieku, który tu leży: kim był, co robił, kiedy zginął.

Wieczorem śpimy w Akademii Mystectwa w pracowni trzeciego roku by rano nie spóźnić się na pociąg, poznajemy kilkunastu studentów Akademii (ech, artyści!).

Następny dzień to zamki w Dubnie, Krzemieńcu i Ławra Poczaiwska. O Ławrze pisać nie będę, tam po prostu należy być i zobaczyć: zarówno cały kompleks klasztorny z przepięknymi cerkwiami jak i zawsze obecnych pątników. I wreszcie kolejny dzień, wcześnie rano autobus do Iwanofrankowska, stamtąd marszrutka do Worochty i oto jesteśmy na Huculszczyźnie. Podchodzimy pod pasmo Czarnohory wkraczając już na teren parku krajobrazowego. Wieczorem namiot, szum rwącego, górskiego strumyka, burza z piorunami, mnóstwem deszczu i wreszcie kojący sen. Poranek śliczny, skąpany w słońcu i wszechobecnej rosie, cisza przerywana tylko naturalnymi odgłosami lasu – słowem jednym prawie Arkadia. Śniadanie, zbieramy namiot i w drogę. Po następnych dwóch godzinach mam dosyć wszystkiego. Leżę przy końcu drogi na Howerlę (2061 m n.p.m.) na potężnym głazie i ciężko oddycham - o rany nie wiedziałem, że plecak z pełnym wyposażeniem będzie stanowił nie lada problem w drodze na górę! Po kolejnej godzinie docieramy do celu - cudowne uczucie. Później jest już o wiele lżej, wchodzimy na kolejne szczyty, wszystko wg planu. Około godziny 15 pogoda bardzo się zmienia, zaczyna padać, otacza nas mgła, poruszamy się oparciu o słupki graniczne polsko-czeskie z okresu międzywojennego (notabene najlepszy wskaźnik szlaku). Zbliża się burza. Rezygnujemy, zaczynamy wracać, przyznam teraz - w sposób nie do końca przemyślany. Przemoknięci, zmarznięci, ale zadowoleni, omijając jeziorka pełne wody i śniegu schodzimy z połonin w las. Mijamy kolejne bystre strumienie, przewrócone drzewa i dochodzimy do niczym nie różniącego od innych strumyka...

Są takie miejsca, w które każdy z nas chciałby jeszcze kiedyś wrócić. Miejsca, które zawsze pamiętać będziemy. Myślę, że znalazłem jedno z takich miejsc. Bo ja tam jeszcze (mimo wszystko, a zwłaszcza chwilowo niesprawnej nogi) wrócę...

Haczatko

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz