Słońce, zielona trawa, kwitnące drzewa ... Przyszedł maj, a z nim długo oczekiwana wiosna. Do śpiewu ptaków dołączył się śmiech studentów. Tak, tak ... jak co roku po Passze w „standardowym” miejscu w Warszawie – Powsinie odbyło się OGNISKO PRAWOSŁAWNEJ MŁODZIEŻY!
Tylko nie myślcie moi drodzy, że taką imprezę łatwo zorganizować.
Po pierwsze musi pojawić się idea ... choć o tą u nas ostatnio nie było ciężko. Było mnóstwo planów i propozycji (czasem totalnie wystrzelonych w kosmos), ale, ale!!! Idea to nie wszystko. Potrzebne są jeszcze chęci do jej wykonania. Jednym słowem ktoś musi obudzić się z niedźwiedziego snu, odrzucić ciepłą i mięciutką kołderkę lenistwa i zacząć działać! Pobudzić innych (co nie jest łatwe po długiej zimie) i wszystkie szczegóły skleić tak, by coś z tego wyszło.
W tym roku organizatorami ogniska byli Andrzej i Ola. To oni postarali się o rozpowszechnienie wiadomości o miejscu i czasie spotkania, i chwała im za to. Po oficjalnym zaproszeniu pozostało jeszcze kilka dni do umówionego spotkania ... W tym czasie wieść krążyła i docierała do różnych zakątków Warszawy. Wszyscy modlili się o słońce J Całe szczęście Najwyższy dojrzał to i podarował nam ciepły wieczór – bez deszczu (co najważniejsze)!!!
Obrońcą wybranego miejsca był wspomniany wyżej Andrzej. Jego groźny wygląd i postawa „goryla” (to KOMPLEMENT!!) odstraszały wszystkich, którzy mieli chrapkę na to stanowisko. O drewno – sprawę chyba podstawową – zatroszczyli się m. in. państwo Z ( i tu ukłon z podziękowaniem za zaangażowanie).
Ognisko rozpoczęło się około 19. Nasz Prometeusz (ew. Prometeuszka) nie są jednak znani, bo ognisko powstało z żarzących się resztek poprzedniej imprezy.
Było nas wielu. Starczyło na splecenie kręgu wokół płonącego ognia. Oprócz ekipy starych weteranów (niekompletnej) pojawiły się tzw. „świeżynki” i ludzie z CHATu. Mimo różnorodności charakterów i środowisk bawiliśmy się świetnie. Było standardowe pieczenie kiełbaski, picie piwa (bezalkoholowego) no i śpiewy. Nawet ktoś przyniósł gitarę. Okazało się jednak, że śpiew ??? z naszych gardziołek nie lubi podporządkowywać się nucie instrumentalnej. Myślę jednak, że nie było aż tak źle. M., chłopak, który po raz pierwszy miał kontakt z naszą grupą (a który sam śpiewa w chórze SGGW) nie uciekł, tylko próbował się do nas dołączyć. Po półtorej godziny atmosfera zrobiła się prawdziwie gorąca. Sąsiednie ogniska, próbowały nas przekrzyczeć. Ale czy ktoś jest w stanie prześpiewać PRAWOSŁAWNĄ MŁODZIEŻ?
Ognisko trwało... Ludzie wciąż przybywali... Niestety część z uczestników powoli zaczęła się rozchodzić. Ostatnim autobusem wracałam także ja, razem z Krysią, Jolą i małżeństwem Z., którzy wysiedli wcześniej. Chyba nie muszę nikomu tłumaczyć, jak duuża jest Warszawa i jak wiele jest w niej nieznanych ulic, a cztery strony świata, to o wiele za wiele, dla trzech małych dziewczynek.
Ostatni autobus nie dowiózł nas do centrum. Kierowca zgasił światła na przystanku „Metro Wilanowska”, a na pytanie: „Gdzie jest tu metro?” – machnął ręką w sobie tylko wiadomym kierunku...Warszawa nocą... Może i jest gwarnie i wesoło – TAM TAK NIE BYŁO!!! Po kilu minutach poszukiwań, zobaczyłyśmy w oddali cień człowieka. Był to wysoki, brodaty mężczyzna w czarnym, długim płaszczu, z postawionym kołnierzem, przechadzający się opodal krzaków... (przy czym żadnego psa nie było tam widać!). Cóż było robić? Podeszłam pytać się owo widmo, gdzie jest tu metro. Pan okazał się słabo rozumiejącym po polsku Arabem. Poradził mi tylko, bym szukała literki M. Całe szczęścia sama ową literkę dostrzegłam (strategiczne miejsce te krzaki). Podziękowałam panu i pognałyśmy w
kierunku literki M. Po raz pierwszy przeskoczyłam bramkę (całe szczęście nie byłam na obcasach ani w sukience). Metro w kierunku Kabat właśnie odjeżdżało, zaś to, w kierunku Centrum stało puste i zamknięte (o zgrozo!). Próbowałam zasugerować maszyniście by nam otworzył pukając w drzwi. Zostałam jednak powiadomiona przez megafon, że to metro odjeżdża bez pasażerów. Zmęczone skierowałyśmy się ku ławkom. „Miły” głos w megafonie poinformował nas, że metro, które właśnie zbiera się do odjazdu jest ostanie w tym dniu w kierunku centrum. Skomentowałyśmy to głośnym „OJEJ!!!”.
Ruszyłyśmy w poszukiwaniu jakiegokolwiek transportu. Myślę, że wsiadłybyśmy nawet na żółwia, jeśli takowy by przechodził. Ale nie przechodził!
Ostatni tramwaj już odjechał. Znalazłyśmy przystanek autobusowy, gdzie jeździły nawet nocne. Nasz miał przyjechać za 15 min. Noc była ciepłą, ludzi na przystanku mało. By nie zasnąć dziewczyny wyciągnęły śpiewniki i zaczęły na głos śpiewać „nasze” piosenki. Po kilku minutach zobaczyłyśmy tramwaj jadący w naszym kierunku. Zdziwione, lecz ucieszone rzuciłyśmy się przez ulicę, by na niego zdążyć. Wpadłyśmy tuż przed odjazdem do drugiego wagonu. Tramwaj ruszył. Podjechał kilka metrów... i stanął. Zgasły światła... „?” – taki znak pojawił się w naszych główkach. Stwierdziłyśmy, że miejsce, które wcale nie wygląda jak pętla, to chyba pętla. Zaczęłyśmy więc pukać do drzwi i krzyczeć do kierowcy, w nadziei, że jeszcze gdzieś jest. Na próżno. W końcu Krysia, która jak wiadomo nie traci głowy nawet w takich sytuacjach, nacisnęła duży, czerwony przycisk nad drzwiami wagonu z napisem „sygnał alarmowy”. Światło po chwili znów zajaśniało i zostałyśmy wypuszczone na wolność. Rzuciłyśmy się biegiem w kierunku przystanku.
W końcu przyjechał przepełniony autobus. Udało się nam znaleźć trzy miejsca dla siebie. Dziewczyny dalej śpiewały ku zdziwieniu pasażerów. Ja natomiast przysypiałam, raz po raz wybudzając się na widok coraz bardziej zdziwionych twarzy warszawiaków, z zaciekawieniem patrzących na rozśpiewane zjawisko. Przez autobus przewijali się różni ludzi, ale jakby było ich coraz mniej. Poza tym te dziwne przystanki za oknem, nieznane budynki i miejsca...
Do autobusu wsiadła grupa młodzieży, których śpiew zainteresował na tyle, że zdecydowali się przyłączyć, aż w końcu przejęli pałeczkę śpiewając: „Hej sokoły”, „Przybyli ułani” i rwąc się do tańca. Było bardzo wesoło. Śmieszył mnie widok „ryczącego” chłopaka, próbującego tańczyć góralskiego. W końcu grupa wysiadła, a w naszym autobusie znowu zgasły światła. I WCALE NIE BYŁYŚMY NA DWORCU CENTRALNYM! Zdziwione dowiedziałyśmy się, że trafiłyśmy na Kabaty, czyli prawie na nasze ognisko. Zmęczone i zrezygnowane wyjęłyśmy resztki kiełbasy, bułki i napoje – by się posilić. Po godzinie czasu byłyśmy w Centrum. Przy przesiadce dokładnie wypytałyśmy kierowcy, w którym kierunku zamierza jechać. Do akademika w końcu wróciłam. Całe szczęście łóżko było posłane.
Ta historia przypomniała mi powrót z mojej pierwszej wolskiej imprezy, kiedy to po 40 minutach (ku irytacji kierowcy i innych współpasażerów) kręciłam się samochodem wokół swojego akademika w poszukiwaniu drogi do domu. W końcu wysiadłam kilka przystanków przed miejscem docelowym i z wściekłością stwierdziłam, że łatwiej trafię na piechotę.
No cóż, widać tak już jest po wolskich imprezach niektórzy zawsze mają kłopoty z odnalezieniem drogi do domu J
Pestunia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz