Gdy tylko trafi się chwila wolnego czasu, wszyscy uciekają z "brzydkiego, brudnego i hałaśliwego" miasta, od "nieczułych" ludzi. Do natury. Ciekawi mnie tylko, dlaczego to miejsce - źródło wszelkiego zła i niesprawiedliwości - jest tak tłumnie zamieszkałe właśnie przez tych, co się chcą z niego jak najprędzej wynieść? Pytanie wydaje się retoryczne, lecz na nie odpowiem.
Miasto jest optymalnym środowiskiem człowieka. Sam je przecież stworzył. Na łonie natury, gdzie nasz leśny człowiek czuje się jak w raju, szybko zatęskniłby on za podstawowymi wygodami: ciepłem i bezpieczeństwem. Spróbujcie zgubić się zimą w Bieszczadach. Światło w oknach schroniska wydaje się najpiękniejszym widokiem w życiu. Nie każdy potrafi bowiem sam zbudować sobie dom. A i pożywienie łatwiej kupić w sklepie niż ustrzelić z łuku. Broń palna jest przecież nieekologiczna. Nie twierdzę oczywiście, że kontakt z naturą jest czymś złym. Przeciwnie. Wzbogaca, wyostrza wrażliwość, a jednocześnie pozwala zapomnieć o codziennych kłopotach. Tzw. łono natury kojarzy się z wypoczynkiem, brakiem stresów i ogólnie miłym spędzaniem czasu. W mieście pracujemy, uczymy się, czasem miewamy niepowodzenia. Może również dlatego odbieramy je gorzej niż miejsca, w które jeździmy na wakacje. Jednak to miasto jest ośrodkiem nauki i kultury. Miejscem intensywnego rozwoju człowieka, jego podstawowym środowiskiem życia. Mimo, że wielu artystów szuka inspiracji w przyrodzie, to wystawia swoje obrazy, przedstawienia, grywa koncerty właśnie w miastach. Pozbawieni kontaktu z innymi artystami (a najłatwiej o niego w mieście) być może nigdy sami nie odkryliby, lub ktoś inny w nich nie odkryłby ich powołania. Podobne, a nawet jeszcze silniejsze są związki nauki z miastami. Łatwo w wielkich skupiskach ludzi o wymianę informacji. Bez niej nawet gdyby pojawiły się postaci wybitne, jak Arystoteles (dla którego trudno znaleźć taką dziedzinę nauki, z którą nie można by związać jego imienia) ich wiedza i doświadczenia odchodziłyby wraz z nimi. Nie byłoby przecież w pobliżu następców, którym mogliby przekazać swój dorobek.
Jedźmy więc w góry, nad morze, do głuchego lasu gdy tylko mamy czas i ochotę, ale nie złorzeczmy na niedoskonałe, lecz przecież nie pozbawione wartości miasto. Nie narzekajmy na nie również dlatego, że przyroda nie ma wyłączności na piękno. Można je również ujrzeć (czasem trzeba się postarać) w dziele człowieka. W tym, jak w pogodne dni słońce tańczy na elewacjach kamienic i pałacyków, jak w lustrzanych szybach przegląda się ulica, a nocą latarnie rozpraszają gęsty mrok. Miasto zostało stworzone, aby człowiekowi ułatwić życie. Każda istota, która widzi szansę poprawy swojej egzystencji, stara się ją wykorzystać. Spójrzmy na bobry czy termity. Czyż można mieć za złe człowiekowi, że w gruncie rzeczy robi to samo?
Jednak wielu ludzi przyjeżdżających do dużego miasta czuje się tu nieswojo. Długo nie mogą się przyzwyczaić. Pomijając fakt, że poczucie obcości w każdym nowym miejscu jest reakcją naturalną, tutaj naprawdę żyje się inaczej. Przede wszystkim szybciej. Jest to skutek wielości propozycji i ograniczonego czasu, jaki mamy do dyspozycji.
Czy miasto jest pralką etniczną, jak pisze Aneta w artykule "Być w mniejszości i przetrwać" ("Artos" nr 4)? W pewnym sensie tak. Posiada ono określony charakter i wymusza na nowoprzybyłych dostosowanie się. To samo zjawisko występuje w małych miasteczkach i wsiach. Tam chyba nawet ostrzej, bo wszyscy się znają i wywierają silną presję na "innych". Niewielu ludzi ma powody, aby się przenosić na wieś i tego problemu nie widać. W miastach skala zjawiska jest większa, więc jest ono łatwiej dostrzegalne. Poza tym łatwiej zapamiętać, że Warszawa jest fe niż (bez obrazy) Pęcice Małe są nie do zniesienia, bo któż zna Pęcice Małe? Zresztą duże miasto pozwala na większą swobodę i oryginalność. Tu każdy ma sto własnych problemów na głowie i brak mu czasu, aby sąsiadce zaglądać do garnka. Nie wiem więc, czy trudniej żyć "nienowemu" w mieście, czy "nowemu" na wsi?
Jolanta Gawryluk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz