Jedno miasto – jeden biskup. Takie jest prawosławne pojmowanie Kościoła – jednego, świętego i powszechnego. Tak powinno być. Jeżeli nie jest, to mamy ‘prawdziwy skandal’ – tak w 1990 roku określił etniczne podziały prawosławnej diaspory patriarcha ekumeniczny Dimitrios[1]. Jak tu wiarygodnie głosić zasadę, której sami nie stosujemy?
Co się robi po przyjeździe do obcego miasta można przeczytać we wstępniaku. W każdym razie przypomnę: po przyjeździe do obcego miasta szuka się cerkwi. Takoż uczyniłem i ja. W niedzielę rano, z mapą Sztokholmu w dłoni dotarłem na Bellmansgatan 13 (Czego to człowiek nie znajdzie w tym Internecie...). Na obszernym, zielonym placu stoi dostojna, duża, zabytkowa świątynia. Na cerkiew mi to nie wygląda – myślę – ale różne rzeczy się już widziało, a ta nawet podobna do gdańskiej. Tablica informacyjna luterańskiej parafii rozwiewa jednak moje wątpliwości. No to szukamy dalej. Rozglądam się. O! Nad niepozornymi drzwiami budynku przylegającego do placu (coś à la Podwale) dostrzegam ośmioramienny krzyż. Bingo! Podchodzę bliżej. Z trudem odszyfrowuje szwedzkie napisy. Dowiaduję się, że za skromnymi drzwiami miejsca starcza dla dwóch jurysdykcji: Fińskiej Cerkwi Prawosławnej oraz Estońskiej Cerkwi Prawosławnej. Liturgie nie w każdą niedzielę – mam pecha. Ale zaraz zaraz, przecież miałem pod tym adresem znaleźć cerkiew Patriarchatu Moskiewskiego. Patrzę w lewo. Następne drzwi. Otwarte. Na wewnętrznej stronie jakieś ogłoszenia i chyba ikonka. Pięć kroków i oto odnajduję trzecią cerkiew pod Bellmansgatan 13! Zagęszczenie godne przedrewolucyjnej Moskwy! Jedno miasto – jeden biskup...
Wchodzę. W środku ciasno (coś jak Paryska bez korytarza), łukowe sklepienie, bardzo ładny ikonostas, dużo pisanych ikon na ścianach. Kapłan i prysłużnik w ołtarzu, oprócz mnie dwie krzątające się babcie. Patrzę na zegarek – przecież już powinno się zacząć. Ładna mi frekwencja – zaczynam marudzić. Za chwilę młoda Rosjanka przypomina mi o zmianie czasu. Ona też zapomniała i przyszła o godzinę za wcześnie...
Około 30 osób wystarczyło, żeby skutecznie zapełnić cerkiewkę. Pełna świątynia zawsze cieszy, ale czy 30 osób na 750-tysięczne miasto, w którym rosyjski słyszy się prawie tak często jak angielski, to dobry wynik? Mały chór śpiewa całkiem ładnie. Tylko co z tym baciuszką? Młody, a taki ślamazarny – dopadają mnie grzeszne myśli. „Wy prawosławny?” – pyta,
kiedy podchodzę do Eucharystii. Po raz pierwszy usłyszałem to pytanie w takiej sytuacji. Dziwnie, niemiłe uczucie... Jakoś odeszła mi ochota na czaj po nabożeństwie. Pobiegłem zwiedzać szwedzki parlament.
Po parlamencie jeszcze kilka kościołów. Wszystkie ładne, duże. W luterańskiej katedrze w centrum miasta trwa nabożeństwo. W ogromnym wnętrzu huczą pełną parą organy. W ławkach 6 starszych osób... Statystki potwierdzają moje obserwacje. Na nabożeństwa regularnie uczęszcza zaledwie 1 proc. wiernych, co czyni ze Szwecji jeden z najbardziej zsekularyzowanych państw na świecie[2].
Poproszeni o określenie na skali od 1 do 10 „poziomu” swojej religijności 62% Greków i 40% Polaków dało sobie 8 lub więcej. To najwyższe wyniki w Europie. Z kolei Szwedów powyżej siódemki było 11%. – to końcówka rankingu.[3]
Wieczorem odpływam. Żegnają mnie strzeliste wieże pustych kościołów. Za to prom, świątynia kiczu, konsumpcji i rozpasania, tętni życiem. Najpierw żałosny drag queen szoł w wykonaniu smutnego transwestyty. Potem wszyscy powoli się upijają (na statku jest tax-free, a w Finlandii alkohol bardzo drogi), a po północy rusza dyskoteka. This is a fucking boat – napotkana w toalecie Finka instruuje znajomą – everybody fucks here!
Parafia prawosławna w Turku (południowo-zachodnia Finlandia; tam się uczę) nie jest liczna. Większość prawosławnych Finów żyje na wschodzie kraju, a imigranci jakoś się nie kwapią do zasilania szeregów wiernych. Z ponad dziesiątki Rosjan i kilkorga Greków, których poznałem na uczelni, do cerkwi nie przychodzi nikt, dosłownie nikt, zero.
Misza studiuje w Turku już kolejny rok. Tu został ochrzczony; u luteranów. Z Moskwy musiał przyjechać aż do Finlandii, żeby poznać chrześcijaństwo.
W miejscowym kościele rzymskokatolickim „rządzą” Polacy i Azjaci. Nawet ksiądz jest importowany z kraju nad Wisłą.
Zielonoświątkowcy i jehowi radzą sobie całkiem nieźle. Już dwa razy przychodzili mnie ewangelizować.
Łukasz Nazarko
[1] patrz rozdział o diasporze w K. Ware, Kościół Prawosławny, 2002
[2] http://www.kosciol.pl/content/article/20031024092135812.htm
[3] Ecumenical News International (www.eni.ch)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz