Odciski palców Stwórcy?


Jeśli mi kto udowodni jak a+b, że prawda nie jest po stronie Chrystusa, ja zostanę z Chrystusem. Fiodor Dostojewski

„Jest królem izraelskim; niech teraz zstąpi z krzyża; a uwierzymy w niego” (Mt. 27.43) - krzyczały tłumy widząc ukrzyżowanego Chrystusa. Daj znak z niebios, odsłoń Prawdę, a otworzymy przed Tobą nasze serca - prosimy zmęczeni kolejną nieudaną próbą ogarnięcia świata naszym rozumem. Ale Bóg milczy. Próbujemy jeszcze raz. Znowu milczenie. Powoli dajemy spokój. Nagle jakby Coś... Nie, wydawało nam się. Zbieg okoliczności, ot i tyle. Przestajemy się wsłuchiwać, bo i po cóż, skoro nikt nie odpowiada. Ale też nie zaprzestajemy dopełniania „obowiązków religijnych”. Na wszelki wypadek, bo do końca nigdy nic nie wiadomo. Może rzeczywiście Ktoś Jest? Na tę ewentualność trzeba się zabezpieczyć.

„Wszelki zniewalający dowód gwałci ludzką świadomość, zamienia wiarę w ludzka wiedzę. Dlatego właśnie Bóg ogranicza swoją wszechmoc, zamyka się w milczeniu swojej cierpiącej miłości, wycofuje wszelkie znaki, zawiesza cuda, na blask swojego oblicza rzuca cień” - pisze wielki teolog naszej Cerkwi Paul Evdokimov. Wiara zakłada bowiem wolność wyboru, możliwość powiedzenia „nie”. Nie wynika ona z przesłanek rozumowych. Wiara z wiedzą niewiele ma wspólnego. Wiedza nie wymaga wiary - zakłada pewność, tak jak np. to, że dziesiąty numer „Artosu” istnieje - waśnie go czytasz. Gdyby istniał racjonalny dowód na istnienie Boga, którego poszukiwali filozofowie i teolodzy zachodni, poczynając już od św. Augustyna, chrześcijańska religia straciłaby swój sens, jej postawy ległyby z gruzach. Cała nasza wiara, mistycyzm, długa droga doskonalenia się duchowego, poznawania Niepoznanego stałyby się niepotrzebne. Zniknęłaby Tajemnica. Owszem, pozostałaby sprawdzona wiedza, ale co byśmy z nią zrobili? Ba, czym byłby wtedy nasz świat? Jak mówił Einstein, „najbardziej niezrozumiałą rzeczą w świecie jest to, że świat może być zrozumiały”. Lub - żeby patriotycznie zacytować polsko-białoruskiego wieszcza Mickiewicza: „A kto by chciał rozumem wszystkiego dochodzić I zginie i nie będzie umiał w to ugodzić”. Muszę tu zastrzec, że nie jestem przeciwnikiem rozwoju nauki i badania świata nas otaczającego. Przeciwnie - mogą one przynieść człowiekowi obdarzonego przecież rozumem przez Boga, wiele dobrego. Wiedza jest dziedziną związaną z życiem ziemskim, doczesnym i materialnym, wiara zaś dotyczy czegoś znacznie szerszego i potężniejszego - wieczności i duchowości. Dlatego właśnie redukowanie religii do poziomu nauki byłoby straszliwym zubożeniem tej pierwszej, wypaczeniem prowadzącym wprost do jej unicestwienia.

Ale człowiek końca XX wieku chce właśnie „rozumem wszystkiego dochodzić”. Zachodnioeuropejskie Oświecenie zbiera swe żniwo - krzyczą na Wschodzie. Amerykańskie wzorce społeczeństwa konsumpcyjnego, kryzys kultury - dodają inni. Takie poglądy są dużym uproszczenie. Faktem jest, że nasze codzienne życie tu i teraz, wyścig za faktami, konsumpcyjna propaganda zatraca w nas potrzebę poszukiwania Innego Świata, świata metafizycznego. Nasze nikłe pojęcie o własnej religii nie pozwala bronić się przed „dowodami na nieistnienie Boga”. Z badań naukowców wynika, że Chrystus nie był postacią autentyczną, niepokalane poczęcie - pomyłką tłumaczy, którzy zamiast „niewiasta” przetłumaczyli „dziewica”, zamiana wody w wino nie musi być cudem, ale zwykłą hochsztaplerską sztuczką. Szukamy materialnych dowodów, gdzie czarno na białym zobaczylibyśmy Boga. Cuda, które mają wciąż miejsce wokół nas nie przekonują - to zwykły zbieg okoliczności. Bóg nie zostawił odcisków palców na swoim dziele, prowadzone przez najlepszych detektywów śledztwo nie prowadzi do wykrycia Sprawcy. Ale, jak pisze Evdokimov, „brak bezspornych dokumentów historycznych, dowodzących choćby tylko ziemskiej egzystencji Jezusa, nie mówiąc o niebiańskiej. I to bardzo dobrze. I jest to, być może, najlepszy dowód prawdziwości Ewangelii”. Ale dla ludzi, którzy nawet nie starali się wniknąć w podstawy swej religii, nie mówiąc już o „zrozumieniu” mnożących się tam nieracjonalnych paradoksów, ten dowód nie wystarcza. Część odchodzi więc do życia tylko TU i TERAZ lub szuka łatwiejszych dowodów na istnienie Boga u tych, którzy mówią językami lub prześcigają się w deklaracjach własnego spotkania z Bogiem. Duża część jednak zostaje - to ci „letni”, którzy wprawdzie ani nie wierzą, ani nie „niewierzą”. Przychodzą „na wszelki wypadek”, coś tam pamiętając o strasznym Sądzie Ostatecznym, albo bo chodzi rodzina, sąsiedzi. Stawiają świeczkę, biją pokłony przed ikoną. Prowadzą „życie pod wieloma względami pozytywne, które jednakże grozi tym, że nie będzie mieć żadnego związku z życiem duchowym we właściwym sensie. Co więcej dobre samopoczucie uczciwie wierzącego, rozbudowane w rozsądny system, okazuje się strasznym pancerzem, przez który nie przenika żadne szaleństwo, nawet cud też nie”. Czasem taka faryzejska pycha wkrada się nawet w serca gorąco wierzących i bywa dla nich zabójcza. W miejsce pokornej miłości pojawia się poczucie wyższości i własnej doskonałości. Miłość bliźniego - owszem, ale głównie po to, żeby umacniać swój niemal boski wizerunek. Pycha niedostrzerzenie wymiata to, co mieliśmy cennego. Znów pozostaje purytańskie wprost przywiązanie do formy - stroju, pokłonów, przestrzegania tradycji. A w związku z tym także powszechny szacunek oraz poczucie posiadania prawa gromienia tych, którzy nie żyją tak wzorowo, brak zrozumienia dla ich niedoskonałości. Skoro sami potrafiliśmy być doskonali, inni są od nas gorsi - podpowiada wewnętrzny diabełek.

Opisanych typów nie trzeba szukać daleko. Czasem nas denerwują, czasem śmieszą. Nie zapominajmy jednak, że i my możemy do nich należeć - już teraz albo za kilka lat. Łatwo się zagubić i wpaść w wygodną ślepotę, która sprawia, że owszem - widzimy źdźbło w oku bliźniego, ale jakoś nie dostrzegamy belki we własnym.

Wymądrzam się? Nie, po prosty żyję w świecie, z jego wszelkimi kryzysami i skrzywieniami i sama borykam się z opisanymi problemami. To, co piszę, to oczywiste morały, ale tym łatwiej się o nich zapomina. Nie chcę wpadać w apokaliptyczne tony. Wiem, że Dobro nie zostało pokonane. Ono dalej żyje w świecie. Tylko że jest ono ciche i pokorne a nie krzykliwe, rozreklamowane i wystawione na pokaz. Sztuką jest więc je odnaleźć - zarówno (a może nawet - przede wszystkim) w sobie jak i w innych ludziach. Ludzie nie przestali wierzyć i kochać - wystarczy wyjść ze swego pancerza, aby się o tym przekonać. Problemem jest raczej to, że żyjemy w świecie, w którym łatwiej się zagubić, zboczyć na drogę pięknie się prezentującą i oblepioną napisami: „DO PRAWDY”, ale prowadzącą w kierunku przeciwnym. Najszersze i najbardziej kuszące są zaś - jak sądzę - drogi opisane powyżej. Starają się ująć świat w klarowny i wiarygodny system, który zdaje się odpowiadać na wszystkie pytania. Bo, jak mówił ktoś kiedyś na łamach „Artosu”: „Dla wierzącego wszystko jest dowodem na istnienie Boga, zaś niewierzący mówi, że wszystko przeczy Jego istnieniu”. No właśnie.
Aneta

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz