Było sobie ognisko, czyli wspomnienia jelenia...

Zacznijmy od samego początku. Idea ogniska zrodziła się w naszych głowach zaraz po okresie Wielkiego Postu. A jak świętować, to świętować. „Zróbmy więc ognisko”- padło hasło. A wszyscy ochoczo je podchwycili. Tak, ale to ognisko miało być inne niż wszystkie poprzednie. Na ognisko mieli przyjść rodzice z niedzielnych spotkań! Impreza miała więc przebiegać w duchu łączenia pokoleń i wzajemnego zbliżenia.

Role zostały rozdzielone na samym początku. Ktoś miał zająć się dostarczeniem drewna, kto inny zapewnieniem piwa, ktoś jeszcze zakupami itd. Mnie przypadło w udziale przygotowanie patyków na kiełbaski. Okazało się jednak, że Las Powsiński to rezerwat – toteż o jakiejkolwiek wycince nie mogło być mowy. Mój pomysł, by skorzystać z zasobów lasku za rektoratem SGGW był chybiony z tego samego powodu. Patyki jednak zdobyłem, ale ile się przy tym nachodziłem, ile ukąszeń komarów zaliczyłem, tylko Najwyższy raczy wiedzieć. Dla mnie ognisko zaczęło się 3 godziny wcześniej spotkaniem przy metrze z dwiema „rezerwistkami” (Julia i Ewelina miały zarezerwować miejsce na naszą imprezkę na powsińskiej polance). Takie czasy – chcesz się bawić – zrób rezerwację. Nam się udało.


Jak pewnie wszyscy wiecie z organizacją u nas jest zawsze na bakier. Ale z drugiej strony im więcej niedociągnięć i wpadek na początku, tym impreza bardziej „naturalna” i udana. Godzina 18:30 – prawie nikogo nie ma. Drzewa na opał, jedzenia ani piwa też nie. Co pomyślą rodzice? Zapraszamy ich do wspólnego świętowania, a nas samych nie ma – spóźnialstwo, cecha charakterystyczna wolskiej braci.

Szczęśliwie zebrało się trochę osób. Grupka ludzi idzie w las nazbierać chrustu, ktoś ustawia mały kopczyk z drobnych gałązek. Początek mamy za sobą. Dochodzą nowi imprezowicze, także z grona rodziców. Grupom z sąsiednich ognisk bardzo podoba się nasz paschalny sposób witania się. Niektórzy próbują go naśladować. I wreszcie wiadomość: „Dotarło piwo i kiełbasa!!!”. Zaraz się zacznie. Pierwszą atrakcją nie jest jednak wzniecenie ognia. Oto na polanę wkracza heeerkuuulesssss z Bielska, niosąc opakowanie ze złocistym płynem dla całej imprezki nad własną głową – jakieś 30 l plus beczka.

I zaczęło się. Ogień buchał, kiełbaski skwierczały (niektóre bezpośrednio w ognisku), dobre humory dopisywały. Śpiewy nie milkły do drugiej w nocy. Odświeżyliśmy cały repertuar zespołu Dubiny. Zahaczyliśmy też o polskie standardy. Przez imprezę przewinęło się ponad pięćdziesiąt osób, a i tak, mówiąc szczerze, paru znajomych twarzy mi brakowało. Cóż, kto nie był, niech żałuje. Moim zdaniem, było to jedno z lepszych naszych ognisk. Nie przeszkodził nam nawet deszcz. Mam nadzieję, że na jesieni czeka nas powtórka.

Taaaaaak. Skończyliśmy – najwytrwalsi późno w nocy. Mniej odporni odjechali ostatnim dziennym autobusem, a z finałowej trzynastki tylko ja i Fidziuk postanowiliśmy nocą rzucić wyzwanie dzikiej leśnej przyrodzie i ruszyliśmy w stronę nocnego na Kabatach (reszta miała samochody – burżujstwo).

Kiedy o trzeciej leżałem w swoim łóżku, trochę zmęczony, ale zbyt podekscytowany, by spać, przypomniałem sobie cały dzień. Musze powiedzieć, że uśmiech nie znikał mi z twarzy.

Jako przedstawiciel „gatunku stadnego”, nie mogę doczekać się kolejnej takiej zabawy.


Bułat

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz