Czego Warszawa może się nauczyć od Wrocławia?

Już ponad trzydzieści lat we wrocławskiej parafii pw. św. Cyryla i Metodego nabożeństwa odprawiane są w języku polskim. Jednym z inicjatorów powołania takiej parafii był śp. metropolita Bazyli, w latach 70-tych biskup wrocławsko-szczeciński. Rok temu grupa studiującej w Warszawie młodzieży po raz pierwszy uczestniczyła w tej wyjątkowej (jedynej takiej w polskiej Cerkwi) liturgii. W grudniu 2003 r. pojechaliśmy tam ponownie. Było to możliwe dzięki otwartości proboszcza – ks. Eugeniusza Cybulskiego – oraz gościnności i zaangażowaniu trzech wrocławskich parafian: dwóch Mirków i Marka. Zajęli się nami z matczyną wręcz troskliwością. Mam nadzieję, że mają równie ciepłe wspomnienie o nas, jak my o nich.


Jest kilka ważnych rzeczy, które sobie uświadomiłam dzięki wizycie we wrocławskiej parafii. Po pierwsze przekonałam się, że zmiana języka liturgicznego wcale nie odbiera „ducha” prawosławnej liturgii. Dzieje się tak chyba dzięki temu, że teksty modlitw śpiewane są na tą samą melodię, co w języku słowiańskim. W dodatku nie wszystko jest tłumaczone na język polski: chór nie śpiewa: „Boże zmiłuj się”, tylko: „Kyrie elejson”. Ale na to akurat byłam przygotowana. Zupełnie mnie zaskoczyło coś innego.

Dotychczas jednym z ważnych argumentów przemawiających, moim zdaniem, za potrzebą wprowadzenia języka polskiego było to, że język w pełni zrozumiały nie pozwoli uciekać myślom, bardziej przykuje uwagę do nabożeństwa. Otóż niestety tak nie jest – przynajmniej w przypadku moich myśli, które równie chętnie uciekają z nabożeństwa w słowiańskim, jak i z nabożeństwa w polskim języku. Bardzo możliwe jednak, że łatwiej ponownie się skupić na liturgii w języku polskim – moje uciekające myśli od razu reagowały na następujące słowa księdza, powtarzane w kilku miejscach: „Bądźmy uważni!”. Nie wiem jak to brzmi po słowiańsku[1]. Zdziwiłam się w ogóle, że takie słowa w czasie liturgii padają.

Z drugiej strony wcale nie jest tak, że jak będzie po polsku, to będziemy od razu wszystko rozumieć. Gdyby tak było, rzeczywiście można by kogoś posądzać o chęć „pójścia na łatwiznę”. Po pierwsze, nie będziemy rozumieć dlatego, że śpiewane słowa modlitw są czasem tak „rozciągnięte” (mam nadzieję, że to sformułowanie nie obraża chórzystów), że nie da się tego zrozumieć. Nie jest takich modlitw wiele, ale niektóre z nich są chyba dość ważne, np. Pieśń Cherubinów. Po drugie, nie będziemy wszystkiego rozumieć, bo za mało znamy teologię, za mało znamy historię Kościoła, za bardzo podatni jesteśmy na różne lokalne zwyczaje, w których czujemy się bezpieczniej. Żeby uczestnictwo w liturgii było świadome, żeby w nabożeństwie mogło uczestniczyć nie tylko serce, lecz także umysł człowieka, potrzeba dodatkowego zaangażowania. Wprowadzenie języka polskiego tego zaangażowania nie zastąpi.

Trzeba też przyznać, że pełne wewnętrzne zaakceptowanie liturgii po polsku wymaga pewnego wysiłku. To banał, ale przyzwyczajenie nierzadko staje się naszą drugą naturą. Tęsknimy za swoimi zwyczajami. Tak samo pewnie człowiek wychowany na słowiańskiej liturgii, będzie tęsknił za liturgią w tym języku. Nawet jeśli – np. ze względu na swoje dzieci, albo własną świadomość ułomnego rozumienia liturgii – uczęszcza na nabożeństwo po polsku. Dlaczego jednak warto ten wysiłek podjąć? Czy dlatego, że żyjemy w kraju, który nazywa się Polska? Czy może dlatego, że niektórzy z nas są narodowości polskiej? Chyba nie. Chyba głównie dlatego, żeby – poprzez lepsze rozumienie liturgii – zbliżyć się odrobinę do tajemnicy, jaką często dla nas bywa nasza własna wiara.

Justyna




[1] Ale po napisaniu powyższego tekstu się dowiedziałam, oświecił mnie jeden z jego recenzentów: polskie „Bądźmy uważni”, to słowiańskie „Wonmiem”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz