Dom kojarzył mi się zawsze tylko z jednym miejscem. Wioseczka, dom rodzinny kawałek za wsią, dwie stodoły w szczerym polu… i to, co w nim najważniejsze: duch rodziny…
Tak na dobrą sprawę nie mieszkam tam już od ośmiu lat, od czasu liceum. Zawsze jednak było to miejsce, gdzie się wracało na sobotę i niedzielę, potem – żeby odpocząć od zajęć na studiach, choć raz w miesiącu, a teraz – tylko w święta. Bywam już tylko wyglądanym z niecierpliwością gościem. Czterogodzinna podróż do domu ciągnie się w nieskończoność.
Tym razem jednak zastałam mój dom pustym. Nic nie jest już takie samo i nigdy już nie będzie. Każdy poszedł w inną stronę, rozjechaliśmy się na studia, do pracy… Została tylko babcia na posterunku. Dopiero w sobotę na chwilę wszystko wróci do stanu przypominającego ten dawny rodzinny nastrój. Do niedzielnego wieczoru, kiedy wszyscy się rozjadą…
Dopiero teraz uświadamiam sobie, jaką wartość ma takie miejsce. Studia to czas rozwijania skrzydeł, pierwszych mniej lub bardziej samodzielnych lotów. Kiedy wpada się w wir życia w wielkim mieście idąc na studia, łatwo o zawrót głowy. Łatwo się zapomnieć, zachłysnąć nowymi wrażeniami, perspektywami, zapomnieć skąd się wyszło. Dla mnie dom rodzinny był zawsze punktem, w którym czas stał w miejscu. Jakby to był środek świata, wokół którego wszystko się kręci, a który sam się nie zmienia. Wystarczyło wrócić tam choćby na chwilkę, żeby odzyskać równowagę.
W tym wielkim wirze życia zdarzają się spokojniejsze miejsca. Takim moim miejscem na chwilkę oddechu jest cerkiew. Tu też wszystko płynie swoim stałym rytmem, według którego można się orientować (pewnie tylko poza sprawą kalendarza, bo to nie jest już niezmienneJ). To taki mały cotygodniowy przystanek przed kolejnym odcinkiem burzliwego życiowego komediodramatu. Spotkanie z dobrymi znajomymi, których łączy miejsce pochodzenia i wyznanie, zagłusza poczucie osamotnienia i zagubienia, które może dopaść w najgorszych chwilach zwątpienia we własne siły. Mam nieodparte wrażenie, jakby to było miejsce, w którym zbierają się młode bociany przed pierwszym samodzielnym lotem…
Tym razem w domu poczułam się jak ptak, który zastaje swoje gniazdo pustym. Ptak wie wtedy, że czas na założenie swojego gniazda. Tylko jak to zrobić, gdy jest się ciągle w locie…? Pewnie w tym miejscu ktoś powie mi, że taka jest kolej rzeczy, że dzieci wylatują w świat, by założyć swój własny dom. Chwilę przed tym jednak są zawieszone w próżni, bez możliwości cofnięcia się, tylko z możliwością kroku naprzód! Na szczęście gdzieś z tyłu dobiega głos przyjaciół: „Dasz radę! Śmiało!”
Olga
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz