Dzień zaczynał się tak:
- Wstawajcie słonka, wstawajcie! Już siódma! (krzyknął lider stojący w drzwiach)
- Jesteś bez serca! (odpowiedziała zawiedzionym głosem jedna z uczestniczek, brutalnie wyrwana ze snu)
- Ja? Ja bez serca?! Gdybym był bez serca, to bym teraz chodził z dużym garnkiem, chochlą i dzwonił. Mam serce! Takie malutkie może, ale mam... o tutaj! (bronił się lider wskazując dłonią swoje malutkie serce)
Kto jeszcze brał udział w sztuce? Kilkadziesiąt pozostałych uczestniczek i uczestników obozu (ciągle zmieniająca się liczba, trudna do ustalenia – nawet lider miał z tym problemy) oraz kilku wiceliderów i teolożka.
Scenografia? Były trzy rodzaje tła: 1 – święta Góra Grabarka w sierpniu, kilka dni przed świętem Przemienienia Pańskiego; 2 – ta sama góra, ale w czasie święta; 3 – Grabarka tuż po święcie. Tło nr 1: na górze oprócz kilkunastu sióstr, kilku pomagających im dziewcząt, duchownego oraz obozowiczów, pojawiają się dość często turyści. Indywidualni, w grupach, polscy i zagraniczni; są nawet cykliści (grzecznie pozostawiający rowery na dole, przy źródełku). Nie ma mowy o tłoku. Panuje cisza. Tło nr 2: nie widać góry, z tłumu ludzi wystają tylko czubki drzew i dach cerkwi. Tłum jest w ruchu, jakby mrówczym, choć niemającym z pracą nic wspólnego. Nagłośnienie sprawia, że nawet za murem można słuchać nabożeństwa. Tło nr 3: tłum wyjechał, wyłączono głośniki, deszcz zmył kurz i znów zaczyna pachnieć trawa.
Za plan pierwszy często służył stojący na szczycie góry dom pielgrzyma. Na pierwszy rzut oka niewielki, jednopiętrowy budynek, a w środku kuchnia (z piecem kaflowym), łazienka (z dwoma prysznicami), dwa składziki (jeden z narzędziami do pracy, drugi z zapasami żywności), sala jadalna mieszcząca kilkadziesiąt osób oraz kilka pokoi wyłożonych materacami do progu (pokoje bynajmniej nie były koedukacyjne). Dach przykrywający jadalnię wykorzystywali co noc wielbiciele spania pod gwiazdami. Podobnie jak drewniane ławki stojące przed domem – tuż przed świętem dom pękał w szwach i, mówiąc delikatnie, w środku było dość ciasno.
Drugim ważnym dla obozu miejscem był budynek, w którego części mieści się cerkiew Wszystkich Strapionych Radość. Pozostała część budynku obejmuje kilka pokoi gościnnych, jeden z tych pokoi wykorzystywany był jako tzw. prosfornia. To tutaj nieustannie, także w nocy, od pierwszego dnia obozu do soboty poprzedzającej święto trwał wypiek prosfor. Niewielkie pomieszczenie, na ścianie ikona, w środku stoły do zagniatania ciasta i wycinania form, w kącie elektryczny piecyk, na łóżkach lniane woreczki z upieczonymi już prosforkami, kilogramy mąki, na parapecie magnetofon i kasety z muzyką cerkiewną.
Czym zajmowali się uczestnicy? Głównie pracą.
Najmniej popularnym zajęciem była kuchnia. Z tego prostego powodu, że tu o dobry efekt trudno, a o miażdżącą krytykę na forum publicznym – bardzo łatwo. Czy trzeba dodawać, że kuchnią rządziły i kuchnię sprzątały prawie wyłącznie panie? Prawie – bo zdarzyły się godne naśladowania wyjątki zmywaczy. Jedynym parakuchennym zajęciem, w którym istotną rolę odgrywali panowie, było wyrabianie ciasta na prosfory (ze względu na siłę męskich rąk). Oprócz tego oczywiście, zgodnie z tradycją sięgającą jaskiniowców, panowie rąbali drewno na opał i nosili co cięższe gary z zupą dla kilkudziesięciu osób.
W ramach rozgrzewki, pierwszego dnia wysprzątano z liści otaczające cerkiew krzyże i rozpoczęto malowanie ławek wokół cerkwi. Porządkowanie samej cerkwi to jest, moim zdaniem, swego rodzaju zaszczyt. Bo na przykład trzeba było wytrzeć z kurzu Carskie Wrota, łącznie z całym ikonostasem. Zaszczyt sprzątania za ikonostasem spadł, jak się łatwo domyśleć, na panów, ale panie bynajmniej nie miały im tego za złe. Grzecznie i z uśmiechem dolewały olej w łampadkach albo zamiatały dzwonnicę (tu nie dało się uśmiechać, bo za bardzo kurzyło).
Pielenie truskawek... legendarne zajęcie, którym starzy bywalcy straszyli obozowych debiutantów przez pierwsze dwa dni obozu. Trzeciego dnia można się było przekonać, że robili z igły widły. Kilkanaście odważnych osób, uzbrojonych w motyki, koedukacyjnie wydarło zielsku kilka rządków truskawek. W cztery godziny. Trochę się zakurzyli, wypili kilka wiader kompotu, a w międzyczasie rozmawiali na zaskakująco poważne tematy.
Ciastka wypiekane przez siostry zakonne cieszyły się sławą i powszechnym wzięciem. Podobnie jak sama praca przy ich wypieku – co dzień kilka zadowolonych pań maszerowało do pomocy w klasztornej kuchni. Wieczorem, jak się miało znajomości, można było wejść w posiadanie odpowiednich przepisów kulinarnych.
Skoro już jesteśmy przy wypiekach, to trzeba podkreślić, że te najważniejsze odbywały się jednak w prosforni. Oczywiście według dokładnego przepisu i przy wsparciu sióstr. Najpierw
modlitwa. Wyrobienie ciasta – z mąki, drożdży i święconej wody – było kluczem do sukcesu, jeśli można tak powiedzieć. Zbyt miękkie ciasto kończyło się tzw. kulfonami, a nie prosforkami. Zbyt twarde – utrudniało uformowanie przyszłej prosforki, albo na przykład nie chciało w piekarniku rosnąć. Z uwagi na rosnące na drożdżach ciasto, okna na ogół były zamknięte. Piekarnik pracował praktycznie non stop, nastawiony na ok. 200 stopni. Nie dziwne więc, że w środku było jak w saunie. Jedna, kilkuosobowa zmiana pracowała przez osiem godzin, obowiązkowo w białych fartuchach. Niestety także prosforni dosięgła pewna starotestamentowa tradycja, która częściowo ograniczała paniom posługę przy wypieku prosfor.
Jak najbardziej zrozumiałym był monopol panów na takie zajęcia jak koszenie trawy (przy użyciu kosiarki zawieszonej na plecach, innej nie było), porządkowanie drewnianej szopy, albo przygotowanie obozowego, brzozowego krzyża, ustawionego wśród pozostałych otaczających cerkiew. Panie mają też rzadko smykałkę do instalacji elektrycznych, więc przy montowaniu lamp na polu namiotowym lub nad kuchnią polową mogły jedynie asystować.
Święto... minęło w mgnieniu oka. W kuchni polowej, przy parnikach z zupą i herbatą, albo na pompowaniu i rozlewaniu wody ze źródełka. Na sprzedaży świeczek, prosforek i zapisywaniu imion albo pilnowaniu porządku przy świecznikach. Na torowaniu w tłumie przejścia dla duchownych, albo pełnieniu warty przy szlabanach. Na przygotowywaniu jedzenia dla tych kilkudziesięciu osób.
W całej tej dziesięciodniowej pracy niby nie było nic nadzwyczajnego, ale miała ona jakby lecznicze właściwości – oczyszczające umysł, a może nawet serce. Z powodu miejsca? Celu? Natężenia? Nie wiem. Mam tylko wrażenie, że siła tego dziwnego oczyszczenia była wprost proporcjonalna do wysiłku. Ale nie to było najpiękniejsze.
Najpiękniejsze było doświadczenie wspólnej modlitwy wieczornej. Na górze nie zadeptanej jeszcze przez tłumy ludzi. W cerkwi, przed ikoną Iwierskiej Matki Bożej, przy płomykach świec. Śpiewającej modlitwy. Łagodnej, głębokiej i stanowczej. Zrozumiałej (!). Modlitwy wręcz porywającej, jak jakiś mistyczny taniec.
Justyna
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz