Wspomnienia młodego wychowawcy

Chciałem się z wami podzielić pewnymi refleksjami, które stały się moim udziałem za sprawą obozu młodzieżowego organizowanego w Wałczu przez Bractwo Młodzieży Prawosławnej.

Z obozami Bractwa pierwszy kontakt miałem w wieku jedenastu lat. Skończyłem właśnie piątą klasę podstawówki i rodzice uznali, że jestem już na tyle duży, by wysłać mnie na pierwsze w życiu kolonie. Obóz odbył się w Królowym Moście, a więc niezbyt daleko od mego rodzinnego Gródka. Tam pierwszy raz dane mi było zetknąć się z „naszymi” piosenkami (jaką radość sprawiło zaśpiewanie rodzince „Tapala, tapala...”!). Wychowawcy, choć młodzi, byli dla nas autorytetami, wiedzieli wszystko i wspaniale organizowali czas. Nawet fakt, że chłopcom przyszło spać w sąsiedniej wsi, poupychanym jak sardynki w jakiejś letniej kuchni niespecjalnie nam przeszkadzał. Pozostały wspomnienia, grupowe zdjęcie i pocztówka (ikonka) z podpisami od kadry, której szefem był obecny protodiakon Aleksander Łysynkiewicz (Sasza) – znany zapewne wszystkim parafianom cerkwi św. Mikołaja w Białymstoku.


Dość już jednak historii. Tym razem to ja miałem być wychowawcą. Co za ironia – drugi raz w życiu na obozie (fakt – długa przerwa) i od razu taki awans! Udział w obozie zaproponowała mi Ania, której dzisiaj za to strasznie dziękuję.

Na początku miałem duże obawy, zwłaszcza że funkcja dyżurnego katechety wydawała się wielce odpowiedzialna. Na szczęście kadra obozu była zgrana (bardzo udane spotkanie przedobozowe), co dawało luz psychiczny, że zawsze ktoś może przyjść z pomocą.

Moim podstawowym zadaniem na obozie (prócz codziennej troski by żaden dzieciak krzywdy sobie i innym nie zrobił) było dbanie o porządek przy modlitwach porannych i wieczornych oraz przygotowanie dzieci (młodzieży) do sakramentów spowiedzi i komunii. W zadaniach tych dzielnie wspierała mnie „Boss” obozu oraz proboszcz ks. Piotr Żornaczuk, który gościł nas na swojej plebanii.

Do zajęć katechetycznych dochodziło jeszcze omówienie tekstów czytań z Listów Apostolskich i Ewangelii (niedzielna liturgia) oraz znaczenia obchodzonych w tym czasie świąt. W czasie trwania obozu zgodnie z nowym stylem wypadały dwa dwunastu wielkich świąt: Przemienienie Pańskie i Zaśnięcie Bogurodzicy.

Nad świecką częścią obozu nie ma się chyba co rozwodzić. Pogoda była piękna, wokół czyste jeziora. Czas spędzaliśmy głównie nad wodą lub na wycieczkach (do ruin bunkrów – pozostałości umocnień Wału Pomorskiego, do Kołobrzegu, dzięki ojcu Piotrowi – do miejscowej jednostki wojskowej – dzieci mogły dotknąć prawdziwej broni!). Czasem zostawaliśmy w domu i urządzaliśmy różne konkursy, gry i zabawy (świetne podchody) czy ognisko.

Na początku, jak już wspomniałem, miałem lekkie obawy, czy sobie poradzę. Choć na uczelni przychodzi mi spełniać czasem rolę pedagoga, to przecież nie ma porównania między studentem, który będąc osobą dorosłą może o siebie zadbać, a jedenastoletnim dzieckiem, któremu trzeba było czasem wpoić podstawowe zasady higieny (jak: codzienna kąpiel, zmiana bielizny i skarpet J). To właśnie tutaj tym dzieciom i młodzieży (rozpiętość wieku wynosiła 9 – 15 lat) trzeba było zaszczepić podstawowe informacje o Prawosławiu. Dać przykład spędzania każdego dnia zgodnie z pewnym rytmem, wyznaczanym przez religijne powinności.

Jak często w swoim prywatnym życiu pomijam modlitwy wieczorne czy poranne? Jak często zapominam uczynić znak krzyża przed posiłkiem? Odpowiedzi nie napawały mnie wielkim optymizmem. Na obozie to ja miałem o tych rzeczach pamiętać nie tylko za siebie, ale za całą resztę. I co? I udało się. Potrafiłem. Dzięki pomocy Ani, dzieciaki miały modlitewniki w dwóch językach. Modlitwy czytaliśmy na przemian po polsku i cerkiewnosłowiańsku.

Wyjaśnienie znaczenia świąt i świętych sakramentów też nie poszły najgorzej, choć wiedzieć o czymś, a umieć to przekazać, to dwie różne rzeczy, szczególnie, gdy odbiorcą jest jedenastolatek. Tak, to z pewnością nie były nasze środowe dyskusje w gronie dorosłych na praskich spotkaniach z ojcem Tofilukiem.

Z Bożą pomocą wszystko się udało. Ja jestem zadowolony („Boss” jest zadowolony), dzieci radosne wróciły do domów. Okazało się, że zadania, które stają przed nami czasem łatwiej realizować czując dodatkową odpowiedzialność. Odpowiedzialność za ludzi, dla których musimy być przykładem. W dużo większej skali taką odpowiedzialność muszą czuć mnisi i mniszki, na których spoczywa ciężar nieustannej modlitwy za nas i za cały świat. Czy ta myśl dodaje im sił?

Wiem jedno – zaraz po obozie byłem wypompowany i nie miałem ochoty już nigdy brać udziału w takim przedsięwzięciu (dzieci dają się we znaki), ale gdy to sobie wszystko poukładałem... Jeśli ponownie nadarzy się taka okazja bez wahania się zgodzę (szczególnie z taką kadrą). Takie oderwanie od szarej rzeczywistości daje dużo dobrego, daje inne spojrzenie. Nie wiem, czy z tego obozu to ja nie wyniosłem więcej niż te dzieciaki. Może był on bardziej potrzebny mnie, niż im?

Nie wiem czy wystarczy mi sił i wytrwałości by się przestawić, by obóz przenieść na moje codzienne życie, moje prywatne podwórko, ale pewnie będę próbować.

Wam też radzę (wziąć udział w obozie BMP).



Andrzej

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz