W tym roku po raz pierwszy wyruszyła z Warszawy piesza pielgrzymka na św. Górę Grabarkę. Wyszli 13 sierpnia spod cerkwi pw. świętych Apostołów Piotra i Pawła w Wołominie. Trasa pielgrzymki wiodła przez Stanisławowo (ale nie to, które znamy z niedzielnych wyjazdów parafian wolskich na liturgie), Dobre, Liw, Węgrów, Sokołów Podlaski, Repki. W Drohiczynie do około czterdziestoosobowej grupy warszawskiej dołączyło około dwustu pielgrzymów drohiczyńskich. Razem już dotarli na miejsce 17 sierpnia, po pięciu dniach marszu, dwa dni przed świętem Przemienienia Pańskiego. Najdłuższy odcinek, bo aż czterdziestokilometrowy, pokonali pierwszego dnia wędrówki.
Dwóch uczestników tej pielgrzymki podzieliło się z nami swoimi wrażeniami.
Czy nie pałało w nas serce nasze?
"Tego samego dnia dwaj z nich byli w drodze do wsi, zwanej Emaus, oddalonej sześćdziesiąt stadiów od Jerozolimy. Rozmawiali oni z sobą o tym wszystkim, co się wydarzyło. Gdy tak rozmawiali i rozprawiali z sobą, sam Jezus przybliżył się i szedł z nimi. Lecz oczy ich były niejako na uwięzi, tak że Go nie poznali". (Łuk 24, 13 – 16)
Jestem Rosjaninem i parafianinem katedry metropolitalnej w Warszawie. Od ponad roku mieszkam w Polsce, dlatego m.in. postanowiłem skorzystać z okazji i pierwszy raz pielgrzymować na Grabarkę na święto Przemienienia Pańskiego. Chciałem też poznać bliżej ludzi, którzy przychodzą do cerkwi, a poza tym wziąć udział we wspólnym przedsięwzięciu. Pomyślałem, że na pewno będę do czegoś przydatny.
Kiedy przyszedłem o wyznaczonej godzinie pod cerkiew, zaskoczyło mnie to, że większość zebranych nie było parafianami katedry. Czekało mnie więc trudne zajęcie zapamiętywania imion. Najbardziej aktywnymi uczestnikami pielgrzymki okazali się młodzi ludzie należący do bractwa. Kilku chłopców ubranych w biało – pomarańczowe kamizelki, zaopatrzonych w lizaki jaskrawego koloru pilnowało porządku na trasie. Pozostali szli z przodu razem z dziewczynami niosąc krzyż albo śpiewając. Nie zabrakło też osoby starszej, potrzebującej pomocy, uwagi i wsparcia. Jednak siedemdziesięcioletnia pani Wiera sama wspierała nas swoją energią, a nawet przeszła kawałek podtrzymując krzyż.
Wszystkim nam niełatwo było zmotywować siebie do niesienia krzyża, ale jakoś się udawało i krzyż (ważący prawie 50 kg) po kolei spoczywał na barkach prawie wszystkich pielgrzymów. W ciągu pięciu dni byliśmy blisko siebie (kolumna składała się normalnie z dwójek, później z trójek), dlatego niemal każdy znalazł sobie towarzysza.
Wszystko to według mnie pasuje do opowiadania o dobrej wyprawie. Nie to jednak zostawiło ślad w sercu i podnosiło mnie na duchu. Wcześniejsze doświadczenie pielgrzymkowe dawało nadzieję na to, że sam Bóg pójdzie z nami, wśród nas, jeżeli nie zdradzimy Go. Bez Niego nie warto byłoby nawet zaczynać tego, co sobie postanowiliśmy. A generalny plan był taki: zanieść krzyż na Grabarkę i torować drogę dla przyszłych pielgrzymek.
Bardzo potrzebna była nam modlitwa całego Kościoła (mi osobiście brakowało Eucharystii). Pewną namiastką tego było pożegnanie z proboszczami naszych parafii. W cerkwi w Wołominie modliliśmy się w intencji wyruszającej pielgrzymki. Jednak z powodu braku miejscowych parafian pozostało we mnie wrażenie, że na razie pielgrzymka jest przedmiotem troski tylko księży i samych pielgrzymów. Ale mimo to dziękujemy wszystkim, którzy chociażby jeden raz wspomnieli o nas w swoich modlitwach.
13.08 (środa):
„Do Częstochowy nie tam, w inną stronę” – powiedział jakiś przechodzień w Wołominie. Gdzieś w okolicy Poświętnego z samochodu stojącego obok sklepu wyskoczyły dwie uśmiechnięte dziewczynki w wieku szkolnym z torebkami cukierków czekoladowych, którymi zaczęły wszystkich częstować. W samochodzie i dokoła niego nie było nikogo więcej.
Już na trasie spotkał nas wracający z Grabarki metropolita Sawa. „Sypią wam dookoła cerkwi ziemię, żeby było miękko” – powiedział. Wtedy nie zwróciłem uwagi na te słowa, dopiero na Grabarce przypomniałem je sobie.
15.08 (piątek):
„Sprawa wagi i drogi”. W wielkim skrócie znaczyło to dla mnie kwestię, o której myślałem niosąc krzyż: wspólnie go nieść jest lżej i jednocześnie trudniej. Nie da się tego robić mechanicznie myśląc tylko o tym, jak udźwignąć swoją część na kolejnym odcinku drogi. Robiąc tak utrudnia się pracę partnerom. W efekcie wszyscy tracą dużo sił, żeby utrzymać swój koniec beli na ramieniu. Tylko będąc jakby jednym ciałem – idąc noga w nogę i nawet razem biorąc oddechy – da się nieść krzyż najdłużej.
16.08 (sobota):
Wzruszające powitanie w Wólce Zamkowej. Chleb i domowe ciastka. Właśnie tu pierwszy raz spotkaliśmy Kościół. Żadnego z poczęstunków nie odebrałem tak, jak tego. Chciało mi się płakać. Widziałem też łzy w oczach księdza Jerzego. Usiedliśmy wspólnie na ławeczkach ustawionych w kółko i zaczęliśmy rozmawiać. „Pielgrzymom idącym do Drohiczyna na przyjazd papieża bardzo smakowała moja herbatka. Wracając pamiętali i dziękowali. Pewnej kobiecie dałam swoje buty, bo miała odciski i bardzo prosiła, by coś jej dać na zmianę” – opowiada mi siedemdziesięcioletnia pani.
Rozmowa w domu pani Zoi o Świetle Taborskim. Wszystko zaczęło się jeszcze w drodze pomiędzy Wólką Zamkową, a Drohiczynem. Znaleźliśmy wspólny język z pewną panią i mimo że mieliśmy już z Markiem wyznaczone miejsce noclegu, zaprosiła nas do siebie „na wszelki wypadek”. Po Całonocnym Czuwaniu okazało się, że wyznaczony nam gospodarz nie przyszedł i trafiliśmy do pani Zoi. „Mam syna, który jest teraz katolikiem, ale nie praktykuje” – powiedziała pani Zoja w drodze do domu – „Dużo z nim rozmawiam, ale zostaje przy swoim”. Przy posiłku rozwinęła się rozmowa. W którymś momencie padło pytanie – czym jest Światło Taborskie? Próbowałem przypomnieć sobie to, co o nim słyszałem. Pytanie wydawało mi się aktualne. Przydała się tu wiedza wszystkich. Okazało się że Marek (astrofizyk) ma świetną pamięć, przypomniał prawie w całości historię o Kalabryjskim mnichu Warlaamie i o św. Grzegorzu Palamasie, opowiedzianą kiedyś przez ks. Henryka Paprockiego.
Następnie razem przypomnieliśmy rozmowę kupca Motowiłowa ze św. Serafinem z Sarowa, na temat celu życia chrześcijańskiego. Tym samym udało nam się połączyć święta Zmartwychwstania i Przemienienia Pańskiego z celem pielgrzymki: świętą Górą Grabarką. Wydaje mi się, że zmobilizowało to nas wszystkich. Odczuwałem wtedy spokój. Nigdzie nam się nie spieszyło. Nikt z nas nie był skrępowany. Cały dzień został napełniony sensem. To, co się działo, bez wątpienia sprawił Bóg za pomocą łaski Ducha Świętego. A nasz skromny posiłek był ucztą. Przed snem modliliśmy się razem – pani Zoja, Marek i ja. Spało się dobrze, ale niestety nikt z nas następnego dnia nie usłyszał budzika. Na szczęście udało mi się zdążyć do cerkwi na Ewangelię i przystąpić do komunii.
17.08 (niedziela):
Rozmowa z panem Janem z parafii Drohiczyn. Według niego większość parafian z niewielkimi wyjątkami (przede wszystkim młodzież), nie akceptuje obchodzenia świąt według nowego stylu i odprawiania nabożeństw w języku polskim. Sam jednak nie rozumie treści modlitw i śpiewów.
Osiągnęliśmy założony cel – zaniesiony na górę krzyż ustawiliśmy wśród pozostałych otaczających cerkiew. Udało się to dzięki temu, że każdy wziął na siebie cząstkę wspólnego krzyża. Prawie każdy brał na siebie część codziennych trosk, a oprócz tego cała grupa pościła i modliła się.
Mam nadzieję, że pierwsza warszawska pielgrzymka da impuls do organizowania następnych, które pewnie będą liczniejsze. Oby tylko z powodu zwiększenia ilości uczestników nie zanikła wartość pielgrzymek przed Bogiem. Dlatego myślę, że ważne jest, żeby wszyscy uczestnicy dążyli do budowania stosunków w grupie w duchu wspólnoty kościelnej. Tego m.in. uczyła nas tegoroczna Warszawska Pielgrzymka na Świętą Górę Grabarkę.
Dymitr Łukaszewicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz